E 20°25'17.25"
N 49°49'48.70"
Eklektyczny dwór w Łąkcie Górnej położony jest w zabytkowym parku. Od głównej drogi (Bochnia – Żegocina) wiedzie do niego piękna grabowa aleja. Zbudowany został w latach 1871 – 1883 r. przez Feliksa Arłamowicza na miejscu starych zabudowań folwarcznych. Około 1900 r. właścicielem całego majątku został doktor Klemens Rutowski, po którym przejął go jego syn Adam gospodarujący tu do 1944 roku. Pierwsza przebudowa nastąpiła w 1921 roku przez ożenionego w rodzinie Arłamowiczów Rutowskiego. W ramach przebudowy do elewacji od strony południowej dostawiono kolumnowy portyk z tarasem. /Dwór jest murowany, parterowy, z facjatą od strony południowej, z której jest wejście na taras z czterokolumnowym portykiem i niską basztą zwieńczoną krenelażem, czyli szeregiem zębatych prostokątnych sterczyn z prześwitami. Częściowo podpiwniczony, postawiony jest na planie prostokąta. Posiada 4 – kolumnowy portyk. W południowo – wschodniej części dworu znajduje się obszerna sala balowa doświetlona 6 wysokimi, ostrołukowymi oknami, z półkolumnami pomiędzy nimi i owalnymi okienkami nad gzymsem wieńczącym elewację, dach dwuspadowy, kryty dachówką. Obok podworski park z wieloma zabytkowymi drzewami i wspomnianą aleją bukową.
Początkowo dwór był niewielki, a obejmował tylko zachodnią część rzutu obecnego. Był parterowy i częściowo podpiwniczony. Dopiero w okresie wojennym Rutowscy nadali mu obecną postać. /Jest to dziś budynek dość okazały, w całości murowany, posiada tynkowane ściany, piwnice nakryte sklepieniami kolebkowymi i żaglastymi oraz siodłowy dach z dwoma szczytami. Starsza, zachodnia część dworu ma od frontu ryzalit z obszernym holem i facjatą poprzedzony sześciokolumnowym portykiem nakrytym tarasem. Szczególnie atrakcyjnie prezentuje się fronton wschodniej, powstałej w 1939 r. części dworu. Zdobi go szereg wysokich, nakrytych łukami ostrymi otworów okiennych, przedzielonych półkolumnami i rząd znajdujących się nad nimi rozet. Tej dekoracji dworu odpowiada wystrój wnętrz o „renesansowych” framugach drzwi i półkolumnach międzyokiennych wielkiego salonu. Za sprawą Rutowskich powstała też stojąca na południowym skraju polany parkowej neogotycka drewniana kaplica dworska, oraz wznoszący się po zachodniej stronie dworu trójkondygnacyjny spichlerz, który należy do największych tego rodzaju obiektów zabytkowych w regionie.
Ostatnim "prawdziwym" gospodarzem dworu był Adam Rutowski. Rutowscy opuścili dwór w 1944 roku przed nadejściem wojsk rosyjskich.
Po Drugiej Wojnie Światowej dwór wraz z gruntami i zabudowaniami gospodarczymi przeszedł na własność skarbu państwa.
Po wojnie w dworze była szkoła rolnicza. Kierował nią Zdzisław Adamus. W latach 60-tych teren parku i dworu objęła krakowska Chemobudowa, która przekształciła dwór w ośrodek kolonijny. Postawiono kilka domów letniskowych, urządzono stołówkę, letnie pawilony. W latach 80-tych opuszczony dwór powoli ulegał postępującej dewastacji. Gmina Żegocina (ówczesny właściciel) prowadziła prace zabezpieczające (izolacja murów, remont dachu). W pierwszych latach XXI wieku Gmina Żegocina zdecydowała się na sprzedaż obiektu.
/WSPOMNIENIA ANTONIEGO BODURKI O DWORZE W ŁĄKCIE GÓRNEJ
Antoni Bodurka - rolnik, mieszkaniec Łąkty Górnej, urodzony w 1919 roku. Od młodości pracował w majątku dworskim Adama Rutowskiego w Łąkcie Górnej jako fornal, czyli najemny pracownik rolny, który zazwyczaj wykonywał pracę przy pomocy koni, powierzonych jego pieczy.
W Łąkcie Górnej znajduje się dworek, wybudowany tu w 1883 roku. Dobrze pamiętam czasy świetności tego dworu, gdyż pracowałem u ówczesnego właściciela majątku, którym był Adam Rutowski. Miał on na własność 380 ha ziemi i 1200 ha lasów. Całym majątkiem zarządzał Kupczyn Józef. To on decydował o tym, co kupić, a co sprzedać. Był wychowankiem ojca dziedzica, pochodził ze wschodu. Tutaj skończył szkołę rolniczą, a gdy ojciec Adama zmarł, Józef został już rządcą do końca.
Na olbrzymich terenach dziedzica musiał ktoś pracować. Robili to m. in. fornale. Jednym z nich byłem ja. Mieszkałem w domu położonym obok dworu. Ten dom nazywano potocznie "czworak" lub "odnaria". Mieszkało w nim 5 rodzin: Wincentego Wolaka, Walentego Czamary, Ignacego Maduziy, Zygmunta Kukli i Antoniego Bodurki. Jedna rodzina miała do dyspozycji tylko izdebkę, w której mieszkało 5, 7, a nawet 8 ludzi. W tej izbie mieściła się łazienka, kuchnia i pokój do spania. Były dwa łóżka, na których spało po dwie osoby, a jeśli było więcej osób, to spały one na ziemi. Nie było podłogi, tylko zwykła ziemia, a na niej worek ze słomą. Tak spano nawet w zimie.
Zacząłem pracę we dworze, gdy miałem 16 lat. Na początku zajmowałem się rozrzucaniem obornika. Pracowali zarówno chłopcy, jak i dziewczęta. Nieraz pracowali ze zranionymi od pracy rękami, ale nie było innego wyjścia. Nie było to zajęcie godzinne lub 2-godzinne, ale praca trwała nawet 2 dni, ponieważ był to obszar 10 -15 ha. To wszystko wykonywano ręcznie.
Później dostałem dwa konie i pracowałem przy nich. Wychodziłem do pracy o godzinie czwartej rano, niezależnie od pory roku. Rano musiałem dać koniom jeść i wyczyścić je. Nie jadły, ile chciały, lecz miały wyważoną porcję siana. Starszemu było łatwiej, bo młodszego kusiło, by wieczorem gdzieś wyjść. Nie było telewizora, radia, telefonu, światła, więc chłopcy i dziewczęta zbierali się i śpiewając szli do kolejnych wiosek. Gdy wracali było już nieraz po północy, więc rano ciężko było wstać już o czwartej.
Gdy konie były już "najedzone", to o godzinie siódmej trzeba było jechać do pola. Było pół godziny przerwy na śniadanie, jedna - dwie godziny na obiad, więc gdy przyjechano w południe, to najpierw musiano nawiązać siana (zważone 3 porcje), nakarmić konie, a dopiero potem zjeść obiad. Jeżeli mama zdążyła przynieść obiad, to jadłem, a jeśli nie, to musiałem biec do domu. Droga tam i z powrotem zajmowała mi około pół godziny, więc nie miałem nawet czasu, aby odpocząć. Nie było nawet 10 minut, aby posiedzieć, tylko cały czas pracowano.
Latem pracowaliśmy w polu, a zimą w lesie. Inni latem kosili zboże, a zimą odbywało się młócenie. Zimą również wstawałem o 4 rano. Zaprzęgałem 6 par koni do sań i jechaliśmy do sąsiedniej wioski - do Bytomska, nawet na 20 - stopniowym mrozie. Dziedzic posiadał 1200 ha lasów, więc myśmy w tych lasach spędzaliśmy całe zimowe dni. Rano zabierałem ze sobą kawałek chleba do kieszeni, który i tak zamarzł, bo było bardzo zimno. My nawet nie mieliśmy ciepłych ubrań, tylko trzewiczki, cienkie spodenki, kurtkę i czapkę na uszy. Praca nasza polegała na wyciąganiu drzew z wąwozów. Przywiązywaliśmy drzewa łańcuchami do zaprzęgu koni i wyciągaliśmy je. Nieraz byliśmy już w połowie, gdy nagle łańcuchy urwały się i zaczynaliśmy pracę od nowa.
Wracaliśmy wieczór, gdy już było ciemno. Byłem głodny, zmarznięty, bo chleb zamarzł, a do picia nic nam nie dawano, ale zanim wróciłem do domu, musiałem znów dać jeść i pić koniom. W domu byłem koło ósmej. Wtedy zjadłem coś i poszedłem spać na podłogę, bo na łóżku nie było miejsca, albo wracałem do stajni i kładłem się na sianie. Przykryłem się kurtką i spałem. Nieraz szczury po głowie mi chodziły, ale nie było wyjścia. Przespałem noc i na drugi dzień znów to samo.
We dworze pracowałem do 1939 roku, bo rozpoczęła się wojna i wkroczyli Niemcy. Do tego czasu dostawaliśmy 12 metrów zboża i 120 złotych oraz 2 litry mleka dziennie. Później Niemcy dawali każdemu 150 kg zboża na rok niezależnie czy było to dziecko czy dorosła osoba. Na chleb musieliśmy sami nakręcić mąki w żarnach. Do wojny nie było problemów, jednak później Niemcy kazali zaplombować żarna i zakazali mleć, więc musieliśmy robić to po kryjomu. Najpierw tata stał i patrzył czy nikt nie idzie, a ja kręciłem, potem zmienialiśmy się. Aby wystarczyło mąki na chleb, trzeba było kręcić 2, 3 godziny. Pracowaliśmy tak do 1941 roku, ale nie można było z tego wyżyć, więc tata został, a ja zgłosiłem się na ochotnika do pracy w Niemczech.
Po czterech latach - w czerwcu 1945 roku szczęśliwie wróciłem do Polski. Było już po wojnie. Dwór został rozparcelowany przez Niemców i Rosjan. Rosjanie zabrali połowę świń, bydła i koni, a resztę rozdali fornalom. We dworze nie było nikogo. Dziedzic wraz z żoną i teściami - Bilawskimi - wyjechali samochodem do Krakowa. Tam dziedzic miał dwie kamienice na ulicy Chrobrego. Adam Rutowski zmarł po 2 miesiącach, a w kamienicach została żona i teściowie.
Żona była jeszcze młodą kobietą, więc trafił się jej młody mężczyzna, który chciał się z nią ożenić. Wiedział, że jest dziedziczką majątku i był pewien, że coś może zyskać. Ślub miała zorganizować żona, bo on powiedział, że nie ma pieniędzy. Przyznała się, że ma pod podłogą schowane dolary, trochę złota, maszyny i że za to wyprawią wesele. Jednak na drugi dzień przyjechali ludzie i zabrali wszystko. Wtedy okazało się, że on był podstawiony. Nie zostało już nic, więc wszyscy wyjechali i już nie wrócili. Majątek rozdano, a resztę rozkradli ludzie z wioski. Ziemię również rozdano, po trzy hektary każdemu z fornali, a resztę ludziom, którzy też pracowali we dworze.
Na miejscu pozostał rządca, jednak już nie miał żadnej władzy. Sowieci zabrali go na komendę do Ujazdu, bo wiedzieli, że jest z dworu. Potem zabrali jeszcze fornali i kobiety pracujące w kuchni, aby wypytać o rządcę. Pytali co to był za człowiek, jaki był dla ludzi. Nikt nie chciał go brać na sumienie, więc wszyscy powiedzieli, że był dobry i zwolnili go. Rządca przeżył tylko dzięki tym ludziom. Wrócił do dworu, ożenił się z gospodynią i więcej nic o nim nie wiadomo.
Po wojnie pałac, spichlerz, stajnie i 35-40 ha ziemi zostały przejęte przez skarb państwa. W pałacu miała być szkoła rolnicza, ale partyzanci przyszli i spalili książki. We dworze - jeszcze 8 lat po wojnie gospodarzył Stelmach ze Skowronic, ale potem przejęła to spółdzielnia i w stajniach założono winiarnię, a w spichlerzach urządzono mieszkania.
Siostra Rutowskiego - Oleńka i jego żona mieszkały w Krakowie. Żyły bardzo ubogo. Żona wyjechała do Anglii, a siostra wyszła za mąż w Warszawie, jeszcze przed wojną, za marynarza. Wybrali się w podróż poślubną i chcieli wyjechać kajakiem na morze, jednak przyszła fala, nachyliła łódź, on wypadł i utonął, a ją uratowała straż przybrzeżna. Jakiś czas mieszkała jeszcze w Warszawie, potem wyjechała do Anglii i tam się uczyła. Kiedyś postanowiła odwiedzić rodzinę i zobaczyć co się stało z dworem i pałacem, w którym kiedyś mieszkała.
Spotkałem się z nią całkiem przypadkowo. Wspominałem panią Olę bardzo ciepło. Pamiętałem, że kiedy pracowałem we dworze i pasłem kozy, to ona przychodziła i częstowała nas cukierkami. Pracowałem wtedy w zamrażalni. Pewnego razu siedziałem na portierni i zobaczyłem, że wchodzą jakieś dwie panie i rozglądają się, więc zapytałem do kogo chcą iść i co załatwiają. Powiedziały, że chcą zobaczyć jak wygląda ten majątek. Wtedy zapytałem: -Pani, to może pani Oleńka? Ona zaczerwieniła się i spytała, skąd mogę ją znać. Powiedziałem, że znam ją od czasu, kiedy nas częstowała cukierkami. - Po tylu latach takie wspomnienia i tak mnie pan pamięta? - mówiła ze łzami. Mówiła też, że bardzo się tutaj zmieniło i że chce zobaczyć dwór, w którym mieszkała. Poszliśmy więc oglądnąć zabudowania. Ostatnią osobą, która jeszcze zainteresowała się dworem był mężczyzna, który przyjechał z dokumentami i chciał go zająć. Był lekarzem i chciał otworzyć tutaj dom starców, ale wraz z otaczającym go parkiem. Gmina nie zgodziła się na to, aby zabrał park, więc zrezygnował.
Rodzina Rutowskich była religijna. Jeździli do kościoła, wybudowali własną kapliczkę, w której wzięli ślub. Przeżywałem trudne chwile. Nie wiedziałem, czy dożyje następnego dnia. Męczył mnie głód, było zimno. Gdy wspominam tamte chwile, pojawiają mi się łzy w oczach. Idę więc do dworu. Tu mieszkałem i pracowałem. Mojego domu rodzinnego niestety już nie ma, bo został wyburzony w 1955 roku. Teraz wszystko jest inaczej. Byłem tam niedawno, pochodziłem, popatrzyłem. Aż płakać mi się chciało, gdy zobaczyłem, jak teraz wygląda ten, niegdyś piękny, pałac. Wszystko otwarte, stargane. Było w nim wszystko: prąd, kaloryfery, piece, a teraz zwyrywane kafle, drzwi, powybijane szyby. Szedłem tamtędy i nie byłem pewien, czy za chwilę ktoś nie będzie mnie gonił, bo dawniej nie wolno było nawet na pałac popatrzeć. Jaki los czeka dwór ? Trudno w tej chwili powiedzieć.
Wspomnienia spisały w końcu 2002 r. uczennice klasy IV LO w Żegocinie: Beata Kukla i Edyta Rożnowska.
/15 maja 2007 roku zabytkowy "Zespołu Dworsko - Parkowy w Łąkcie Górnej"
nabyła mieszkanka Madrytu Pani Lidia Niedzielska za sumę 811.113 pln.
Ponieważ obiekt jest wpisany do rejestru zabytków (A-56/M z 9.05.2006), nowy nabywca musiał przedstawić projekt zagospodarowania budynków i terenów parkowych. Pani Niedzicka przedstawiła dwie propozycje. Według planów dwór ma być przeznaczony na ośrodek hotelarsko-konferencyjny lub ośrodek wychowawczo-opiekuńczy.
Źródło: http://www.klubbytomodrzanski.pl/